Iwona czyta

Kocham czytać, uwielbiam odwiedzać księgarnie i biblioteki, zawsze podglądam okładkę książki czytanej przez kogoś w miejscu publicznym. Jestem książkowym molem. Od kilku lat obiecuję sobie, że zacznę prowadzić statystyki przeczytanych książek.

Stąd pomysł na bloga, na swoisty pamiętnik przeczytanych książek.....

Zapraszam więc do mnie:)

niedziela, 20 kwietnia 2014

Nie będę Francuzem (choćbym nie wiem jak się starał)

Książka o złożonym tytule i intrygującym podtytule - "Uroki życia w Bretanii".
Autor, Mark Greenside, to amerykanin z krwi i kości, na co dzień mieszkający w Kalifornii. W któreś wakacje, wbrew sobie, wyjeżdża ze swoją dziewczyną do Francji. Wynajmują dom, który żeby w nim zamieszkać muszą doprowadzić do porządku, przez kilka dni szorując go i odkażając. Te szalone wakacje zmieniają życie pisarza. Krótko przed wyjazdem do swego rodzinnego kraju, pod wpływem impulsu i zaprzyjaźnionej sąsiadki - Francuzki, kupuje dom "w zabytkowej miejscowości z charakterem". 
Od tej pory jego życie kręci się wokół dwóch światów, umiejscowionych w jakże odmiennych kulturach. Mark nie zna języka francuskiego, co gorsze nie zna tradycji i zwyczajów panujących w Bretanii. A to zwyczaje bardzo odmienne od amerykańskich. Francuskie "c`est normal" będzie od tej pory prześladować autora, zdanie, które  z czasem znienawidzi. Amerykańska punktualność, nonszalancja czy też praktyczność przeciwstawia się w tym rozdwojeniu francuskiej obojętności wobec czasu, elegancji czy czystości. Bretania zaskakuje gościnnością na każdym kroku: "Od pietnastu lat mieszkam w Oakland Hills i nie znam żadnego z sąsiadów. Jestem we Francji od niespełna miesiąca i znam dwie rodziny, z których jedna nie mówi po angielsku, i prowadzę bardziej ożywione życie niż w Stanach. Przez całe życie gardziłem bliskością, wspólnotą, okazywaniem uczuć, komitywą, wścibstwem, zależnością (...) a tu, w Bretanii, w miasteczku zamieszkanym przez pięćset osób, czuję, ze właśnie tego pragnę: przytulności, poczucia więzi, sąsiedzkości, swojskości, świadomości, że jest miejscem, gdzie ludzie cię znają, niezależnie od tego kim i skąd jesteś" (s.49-50)
Książka nie jest opisem miejsc wartych zwiedzania, chociaż zawiera ilustracje przedstawiające malownicze krajobrazy tego regionu Francji. Jest opisem sytuacji i zdarzeń, niejednokrotnie komicznych, wynikających ze zderzenia dwóch jakże przeciwstawnych kultur oraz braku znajomości języka. Najdosadniej opisał to autor przedstawiając pomysł na zorganizowanie w Bretanii swoich 50-tych urodzin z amerykańskimi i francuskimi gośćmi.
Książka zawiera bardzo ważne przesłanie: człowiek jak kameleon, potrafi dostosować się do kultur, przyjąć zwczaje miejsc, w których przybywa. I to zasady wynikające zarówno z życia praktycznego, jak i społecznego. "W USA nigdy nie zauważam brudu, kurzu, zniszczeń, tylko bałagan. W USA zajmuję się organizowaniem. We Francji - sprzątam. (...) To musi mieć coś wspólnego z francuską dbałością o czystość i wygląd i z moją obawą, że stanę się źródłem zarazy w tym kraju, zostanę wziętym za Angola, obrażę albo rozczaruję tych, którzy tyle dla mnie zrobili (...) To Francja: sprzątam, więc jestem." (s.136). 
Dla mnie lektura szczególna. Francja, mimo, że nie miałam okazji zobaczyć jej z bliska, zawsze była tematem moich zainteresowań, zwłaszcza językowych. Książka zawiera dużo zdań po francusku, dlatego czytałam ją z wielką przyjemnością, przypominając sobie to i owo. I utwierdziłam się również w przekonaniu, że tym pięknym krajem można się zafascynować. Bo tam "małe rzeczy stają się wielkie, zwykły kwiat, bonjour ca va, szklanka wody. (...) To jest dobry sposób na życie" (s. 134).
Polecam lekturę, napisaną z niezwykłym poczuciem humoru i dystansem do siebie. Poczucie humoru i dystans w takiej sytuacji, w jakiej znalazł się autor, muszą być zachowane, bo przecież "dwie miłości i dwa życia to nie jest łatwa sprawa". (s.233).

"Nie będę Francuzem (choćbym nie wiem jak się starał)" Mark Greenside
Wydawnictwo Świat Książki'
Warszawa 2009
s. 233.

sobota, 12 kwietnia 2014

Pollyanna dorasta

Kolejna część przygód Pollyanny to miła rozrywka, odskocznia od codziennych trudnych sytuacji i problemów. 
Bardzo byłam ciekawa, czy, gdy "Pollyanna dorasta" to przestaje grać w swoja "zaraźliwą" grę. Okazuje się, że jednak nie, nadal jest "flaszeczką z lekarstwem i przepisem użycia" - jak powie o niej przybrany wuj, doktor Chilton (s. 25).
Uśmiechnięta, piegowata Pollyanna dorasta. Zostaje wysłana do Bostonu, do domu niejakiej pani Carew, by "wprowadzić nieco słońca do jej życia". Zwiedzając bostońskie zakamarki poznaje kolejnych ważnych w jej życiu ludzi. Spotyka mężczyznę, który dopiero co opuścił więzienne mury i  nie widzi w tym niczego pozytywnego. Rozmowa z dziewczyną uświadamia mu jednak, że własnie dokonał odkrycia, choć jeszcze przed momentem widział przed sobą wyłacznie pustkę: "zdawało mi się że to już koniec, że wszystkie drzwi są przede mną zamknięte. Ale właśnie odkryłem, że mam parę oczu, dwoje rąk i nóg. Teraz z nich skorzystam. Kogoś przecież przekonam, że potrafię ich używać" (s. 64). Spotyka Jerry`ego, chłopca, który pomaga jej odnaleźć drogę do domu, Sadie Deas - dziewczynę o mrocznej przeszłości oraz Jammiego, chłopca na wózku inwalidzkim, który swoim opowiadaniem zabiera Pollyannę w fantastyczny świat książkowych przygód. Jak się okaże wszyscy Ci ludzie nie są przypadkowi, odegrają ważną rolę  w późniejszym życiu naszej bohaterki. Ich losy splotą się z jej życiem na dobre i na złe.
Wejście Pollyanny w dorosłość zbiega się z wieloma przykrymi doświadczeniami. Śmierć ukochanego doktora Chiltona, pogłębiająca się z tego powodu apatia cioci Polly, utrata majątku oraz podstawowego źródła dochodu, konieczność poszukiwania pracy dającej utrzymanie - wszystko to mogłoby złamać najsilniejszą nawet osobę. Ale czy Pollyannę da się złamać?
Czy nasza bohaterka podda się ciężkiemu losowi, czy może gra uratuje ją przed przygnębieniem, jak zaplączą się życiowe ścieżki młodych bohaterów, co zawiera tajemniczy list ofiarowany Jimmy`emu na łożu śmierci przez ojca? Na te i wiele innych pytań znajdziemy odpowiedź na kartkach tej fascynującej i jakże romantycznej opowieści. 
Takie książki należy czytać, szczególnie wtedy gdy na horyzoncie naszego życia pojawiają się ciemne chmury i wtedy, "kiedy nam brakuje jakichś rzeczy", by dowiedzieć się, że "to oczekiwanie na nie! Życie jest okropnie nudne, gdy się wie, że można mieć wszystko, czego dusza zapragnie" (s. 192).

"Pollyanna dorasta" E. H. Porter
Wydawnictwo Literacki Egmont
Warszawa 2013
s. 326

piątek, 4 kwietnia 2014

Dziennik Helgi.

Jakoś ostatnio w klimatach wojennych obraca sie moje czytelnicze zafascynowanie.
Dziennik Helgi to, jak głosi podtytuł,  świadectwo dziewczynki o życiu w obozach koncentracyjnych. Kiedy zaczyna się wojna nasza bohaterka ma niespełna 9 lat, jest wesołą, rezolutną żydowską dziewczynką zamieszkującą wraz z rodzicami w czeskiej Pradze. Wojna zastaje jej rodzin, burząc wszelkie dotychczasowe plany, jednak rodzice walczą, by ich córka mogła dalej kontynuować naukę i próbuja zapewnić jej beztroskie dzieciństwo. Pod datą "lato 1941r." Helga napisała: „I znów wakacje (…) została tu tylko Ewa. Całe dnie spędzamy razem. Przy domu Ewy jest mały ogródek, tam się bawimy (…). Rodzice też się przyjaźnią. W niedzielę, przy ładnej pogodzie, urządzamy wspólnie małe wycieczki. A jak pada odwiedzamy się” (s. 31).
Helga notuje wszystkie wydarzenia tamtego okresu, począwszy od roku 1938, kiedy to ogłoszono mobilizację w Czechosłowacji  aż do chwili powrotu do rodzinnej Pragi, czyli w maju 1945. Jest to zapis wydarzeń okupacji tego kraju, warunki bytowe, jakie w nim panowały oraz realia życia ludzi w terezińskim getcie.  To pamiętnik tułaczki dziewczynki po obozach koncentracyjnych, wzbogacony ilustracjami autorstwa dziewczynki.
Dziennik jest przerażający, mimo braku jako takich opisów okrucieństwa (no może poza małymi wyjątkami). Przerażający, pewnie dlatego, że los wojennej tułaczki rówieśników Helgi i ich rodzin opowiedziany jest właśnie ustami małego dziecka. Małego ale jakże dorosłego. Gdyby nie informacja w początkowych akapitach książki, że jej autorka jest dziewięcioletnią dziewczynką, nie sposób się domyślić, że te mądre, bardzo dojrzałe wynurzenia i obserwacje są pisane ręką uczennicy szkoły podstawowej. Jak szybko musiały dorosnąć dzieci wojny? Jak dojrzałe kotłowały się w nich emocje? Ile potrafiły przetrwać? „Przecież nie powiem mamie, że już nie mogę. Jak może mi pomóc? Przecież sama, biedactwo, jest równie zmęczona jak ja”. (s. 66). A przecież wiadomo, że to okres bólu, cierpienia i upokorzeń, jakich nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić. „Wielu, ba, na pewno wszyscy płaczą w duchu, ale nie okazujmy wzruszenia. Żeby Niemcy się cieszyli? Nigdy! Wszyscy mamy dość sił, żeby się przemóc. Czy mamy się wstydzić za nasz wygląd? Za gwiazdy? Numery? Nie, to nie nasza wina, za to powinien się wstydzić ktoś inny. Świat jest naprawdę dziwny”.
Zawsze wydawało mi się, że w tym okresie bezsensu, marazmu i marzeń o wolność nie ma miejsca na radość. Jednak ta mała dziewczynka swoimi słowami uzmysławia mi, że ludzie walczyli w tej beznadziei o odrobinkę szczęścia. Małe radości pozwalają wytrwać w wierze i nadziei przy życiu, kiedy już brak sił a wszystko wydaje się bezsensowne. Pierwsze miłości, randki, swoiste celebrowanie świąt i uroczystości rodzinnych, oczywiście na miarę ówczesnych warunków, tort na Dzień Matki stworzony ze żmudnie ciułanego cukru i margaryny, wieczorek taneczny, upominki z okazji Chanuki….
Opisy obozów koncentracyjnych, bestialskiego traktowania i upokarzania ludzi, ocierania się o śmierć a z drugiej strony opisy tych małych przebłysków radości, opisy konstruowane przez małą, niewinną istotę, która nagle musiała szybko dorosnąć - wszystko to składa się na książkę tragiczną, ale równocześnie bardzo budującą. A końcowy wywiad z autorką jeszcze potwierdza tu moje odczucia. Ludzie w chwilach tragicznych potrafią wiele wytrzymać, bo wspierają się w swojej niedoli, są razem i to pomaga im dotrwać.

"Dziennik Helgi" Helga Weissowa
Wydawnictwo Insignis Media
Kraków 2013
s. 253